Wiemy z reklam, że dobra kawa albo dobra herbata pochodzi z plantacji, gdzie w znoju i ugorze, pracownicy plantacji ręcznie wybierają listki albo ziarna i ładują je do koszyka, przewieszonego przez plecy. Jednocześnie przekaz jest taki, iż gdyby robiłyby to maszyny lub proces byłby w jakiś inny sposób zautomatyzowany, to końcowy produkt – zebrane ziarno czy rośliny byłby z tego powodu niepełnowartościowe. Tak wygląda w tym przypadku marketing.
Tak się jednak składa, iż gdyby okoliczności sprawiły, że wskazane (przede wszystkim z ekonomicznego punktu widzenia) byłoby zastosowanie maszyn do zbierania herbaty, kawy lub czegokolwiek innego sprzedawanego z otoczką hand- picked, to już dawno by to zrobiono.
Realia są takie, że tam gdzie rośnie kawa czy herbata, pracownikom sezonowym obrabiającym krzaczki z nasion czy liści można zapłacić za pracę niewiele więcej niż dziecku pracującemu w chińskiej fabryce. Dodatkowo warunki klimatyczne czy inne uwarunkowania sprawiają, ze zastosowanie maszyn jest po prostu niepraktyczne. Tu jednak wkracza marketing, który sprzedaje to co jest i „co musi być” jako coś ekskluzywnego, rzadkiego czy specjalnego. Jest dobrze, „się kręci”.
Gdy na Brackiej Jesieni stałem pod „ścianą płaczu”, co w moim hobby oznacza nie bankomat, ale wysoki na 2 metry, szeroki na 8 metrów regał z piwami, mój wzrok niechybnie zatrzymał się na… Grønland Ice Cap Beer. Niebieska, krzywo nalepiona etykieta ukazująca lodowiec, wyróżniała się na tle innych. Minęła chwila i wiedziałem już, że moim przeznaczeniem jest nabyć tę butelkę grenlandzkiego lagera. Choćby na wypadek sytuacji, gdyby ktoś kiedyś rzucił do mnie „Hehe. A piłeś kiedyś piwo z Grenlandii?”, na co ja mógł bym hipstersko, bez emocji odrzec: „Piłem zanim to stało się modne.”
A już poważniej, kiedy poprosiłem obsługę aby ściągnęła dla mnie butelkę Ice Fjord Lager z półki celem „pomacania”, moim oczom ukazał się następujący opis:
Ten premium arctic lager warzony jest przy użyciu wody pochodzącej ze 180000 letniej, grenlandzkiej pokrywy lodowej. Lód jest ręcznie wybierany przez lokalnych rybaków w Ilulissat. Krystalicznie czysta woda, połączona z najlepszymi surowcami tworzą unikalne smakowe doświadczenie, którego nie znajdziesz w żadnym innym piwie na świecie.
Bo jak wiadomo, tylko ręcznie zbierany lód nadaje piwu niesamowitego smaku i aromatu. Nawiasem mówiąc, już wiem czemu etykieta jest krzywo nalepiona. Grenlandzki rybak musiał mieć zmarznięte ręce od wybierania lodu.
Przy okazji, mamy do czynienia z ciekawym przypadkiem dysortografii. Tym razem na stronie internetowej czytamy: „(…)whit the unique water analysis in the brewing process. We only use the best ingridients to make shure we make the best beers, and this makes us able to make beers, like no other in the world.”
Ice Fjord Lager
Piana: Bardzo drobna, koloru ciemnobeżowego, powolutku opada przyjmując formę dość skromnego kożuszka.
Barwa: Heban, klarowność: opalizujące.
Zapach: Czuć arktyczną świeżość wody wyrąbanej z czapy lodowca… just kidding 😉 Tak naprawdę mamy wyraźny słodowo-karmelowy aromat podbudowany estrami i alkoholem. Tych estrów jednocześnie nie jest na tyle dużo, aby drażniły w tym ciemnym, mocnym Lagerze.
Smak: Chmiel jednak nie rośnie na Grenlandii 😉 Piwo jest wodniste, lekkie, przyjemne w odbiorze. W aromatach dominuje karmel oraz skórka od chleba. Dość słodkie. Lekko kwaskowaty aftertaste, pochodzący zapewne od ciemnych słodów. Niskie wysycenie.
Ogólna zajebistość aka pijalność: O dziwo, spodziewałem się czegoś o wiele gorszego. Jednakże piwko jest całkiem pijalne, można nawet powiedzieć, że sesyjne. Na pewno spory udział w tym ma woda z lodowca. A tak na serio to można spróbować.
Kiedy następny wpis?? Czekam jak na kolejny odcinek ulubionego serialu.