Uwielbiam gdy piwo ma swoją historię. Kelpie Seaweed Ale, z browaru braci Williams nawiązuje do czasu, sprzed przynajmniej 400 lat, kiedy farmerzy szkoccy żyjący na wybrzeżu oraz wyspach Szkocji nawozili zboża używając wodorostów. Oczywiście sposób nawożenia jęczmienia miał wpłynąć na piwo (whiskey i inny bimber, który z niego produkowano). Na etykiecie producent chwali się, że udało im się odtworzyć smak tamtych czasów. Wystarczyło to, aby mnie zaintrygować i w efekcie sprowadziłem sobie buteleczkę, tego trunku.
Piwo okazało się trudne, ze względu na małą wyrazistość.
Piana: Znikoma, szybko zanika. Dygresja: długo nie rozumiałem ciśnienia, jakie przynajmniej browar Tyski miał na punkcie piany. Dopóki nie uświadomiłem sobie, że w dobie masowo produkowanych lagerów, gdzie aby ciąć koszty zamiast zbóż używa się kukurydzy, jednym z niewielu sposobów na wyróżnienie swojego sikacza jest właśnie piana. Otóż używając kukurydzy, o wiele trudniej ponoć jest uzyskać taki efekt. Voila! Oto „premium lager beer” ma pianę na dwa palce.
Barwa: Czarne jak noc.
Zapach: Poszukiwania określenia, które pozwoliłoby mi zastąpić eufemizm „przyjemne-bez-zapachu” zajęło mi trochę czasu. Po długiej rozkminie doszedłem do wniosku, że mogę ten zapach nazwać „świeżym”. A gdzieś w tle majaczy tabliczka gorzkiej czekolady.
Smak: Tutaj już bardziej uwydatniły się zapachy, do których nie mogłem się dokopać, mimo, że starałem się nie gorzej niż warchlak na truflowisku 😉 Otóż porównałbym smak (zapach) do oat / milk stouta, tylko, że bez tej natarczywości laktozy, jak w tym drugim przypadku. Dalej, lekko palony, a nawet podwędzany niczym Bock. Próbując z innej strony – w smaku w pewnym sensie niedaleko temu piwu do Kormoran Irish Beer, które mimo, że jest dość pijalne, to żadnych specjalnych fajerwerków na kubkach smakowych po nim nie uświadczycie.
Ogólna zajebistość, aka pijalność: Ogólnie nic specjalnego. Można powiedzieć, że odhaczyłem Seaweed Ale. Nie ma dla mnie jednak w tym piwie nic co sprawiłoby, że zechciałbym kupić drugą butelkę.