Wyedukowały nas reklamy, że piwo to napój, którego produkcja wymaga od browarnika wiedzy, cierpliwości i czasu. Nadmierne epatowanie określeniem „tradycyjny” w połączeniu z „receptura” zakotwiczyły w naszej głowie przeświadczenie że i rys historyczny również piwu raczej nie szkodzi.
Nie ma chyba myśli milszej dla wyobraźni piwosza, niż taki obrazek: grupa maniaków odcina się od świata, po to by dnie spędzać na modlitwie i… warzeniu piwa. How sweet. Powstaje popyt, więc rodzi się i podaż. Stąd, tam gdzie jeszcze jacyś mnisi się uchowali, tam już dawno zapukały browary po licencję na używanie nazwy opactwa. Ile jednak można było znaleźć takich miejsc w XX i XXI wieku? Względnie niewiele.
Dlatego wkrótce rozpoczęły się poszukiwania ruin, o których wiadomo było, że wieki temu były to tereny klasztorne. Zapewne też wychodziło to koncernom taniej, bo przecież ruiny nie żądają tantiem od używania jakiejś nazwy w celach marketingowych, w przeciwieństwie do obrotnych mnichów ;). Kiedy skończyły się i ruiny, zaczęto grzebać w kronikach, rocznikach i innych źródłach historycznych, w poszukiwaniu zapisków o istniejących w przeszłości opactwach. W efekcie piwa klasztorne ma nawet w swojej ofercie Heineken. Nie inaczej jest w przypadku Leffe, gdzie markę sygnuje potentat w postaci belgijsko-brazylijskiej kompanii piwowarskiej Anheuser–Busch InBev.
Sam klasztor, do którego historii nawiązuje piwo Leffe, był na przestrzeni wieków niszczony przez powódź, ogień, stacjonujące/walczące w okolicy klasztoru wojska, rewolucję francuską, a także pierwszą i drugą wojnę światową, gdzie kadzie do produkcji piwa były rekwirowane i przetapiane na armaty/amunicje do nich tychże. Od czasu Rewolucji Francuskiej nie warzono w klasztorze piwa. Mnisi, którzy powrócili do klasztoru na początku dwudziestego wieku, by po pięćdziesięciu latach wpaść na pomysł sprzedaży licencji na produkcję piwa (sygnowanego nazwą klasztoru), małemu browarowi. A dalej było tak jak w piwnej bajce: mały browar został wykupiony przez większy.
Obecnie wszystkie piwa marki Leffe produkowane są w browarze Stella Artois w Leuven.
Leffe Royale
Piana: Śnieżnobiała, dość obfita, średnio-pęcherzykowata piana. W miarę trwała, opadając osadza się na ściankach kufla. Potrzeba długiej chwili, by niestety niemal całkowicie zanikła.
Barwa: Klarowne złoto.
Zapach: Drożdże, słód i alkohol. Na szczęście jest coś jeszcze, co często określane jest aromatem „przyprawowym”. Ten tutaj kojarzy mi się konkretnie z korzennym zapachem piernika / cynamonu, ale niestety to najbardziej ulotna część bukietu tego „królewskiego” Leffe.
Smak: Trochę nachalne, słodkie nuty alkoholowe, które szczególnie dominują aftertaste. Ten z kolei utrzymuje się dość długo, ale nie można o nim powiedzieć, że „zalega” na języku/podniebieniu. Niskie wysycenie. Oprócz słodu także nuty chlebowe (lekko przypalony tost). Lekka goryczka, ale kubki smakowe upierają się, że u jej źródła leżą drożdże, a nie chmiel (mimo, że piwo jest dość klarowne i odfiltrowane z gęstwy drożdżowej, to całość nasuwa właśnie takie skojarzenia).
Ogólna zajebistość aka pijalność: Gdyby alkohol nie bił tak po nosie, i nie zostawał na podniebieniu, piwko byłoby nawet pijalne. Leffe Royale niczym mnie jednak nie urzekło, ani nie zachwyciło. Znacznie lepiej wypada braciszek(siostrzyczka?) Blonde, które zamiast „Strong” jest „Pale”. Można śmiało odpuścić.
Leffe royal w biedronce po 11zeta.