Smaki wakacji. A może tylko przydługi esej o czeskim piwie. I nie tylko.

Svejk

Wojak szwejk 😉

Możecie się z tym zgodzić lub nie, ale uważam, że utarło się wśród nas Polaków przekonanie, że Czesi mają dobre piwo. Do tego stopnia, że „czeskie piwko” lub „piwo z Czech” to już czasami związki frazeologiczne, których używa się aby podkreślić rangę danego złotego trunku. Potocznie rozumiemy, że „czeskie piwko” to lepsze piwko. Tak samo kiedy przekraczamy naszą południową granicę by spędzić  u Pepików weekend bądź urlop, towarzyszy nam często ta miła myśl, że siądziemy sobie gdzieś pod parasolem i wychylimy zimnego  Radegasta, Staropramena, Złotego Bażanta… myśl, od której trudno jest się opędzić. Przyznam się bez bicia, że sam też nigdy nie odmawiam sobie przywiezienia kilku butelek, gdy zdarza mi się jechać do Czeskiego Cieszyna po artykuły spożywcze, których nie ma w Polsce, a które sobie szczególnie upodobałem (plus obowiązkowy obiad na dworcu w Cieszynie – Ohnivé maso).

mythos

Wakacyjny Lager 😉

Z innej nieco beczki, niespodziewanie „stojącej” jednak niedaleko tematu z pierwszego akapitu:  miło wspominam sobie czasy, kiedy w moim mieście – Bielsku-Białej, funkcjonował jeszcze sklep „Koneser – świat piwa”.  Regularne wizyty w tym sklepie oraz pozostawiona tam spora ilość gotówki ewentualnie uczyniły mnie świadomym konsumentem piwa. Czyli takim, który posiada pewne rozeznanie jeśli chodzi o producentów, gatunki piwa oraz przykłady dobrej oraz spartaczonej roboty w tym zakresie. Oprócz fantastycznych rzeczy, które pojawiały się w asortymencie wspomnianego sklepu, co jakiś czas (jak się dowiedziałem – na specjalne życzenia klientów) pojawiały się piwa z Grecji, Chorwacji i innych zakątków, nazwijmy to „Morza Śródziemnomorskiego”.

Tak się złożyło, że ja, w poszukiwaniu swojego Złotego, piwnego Graala, raz po raz nie mogłem odmówić sobie zakupu butelki takiego „południowego” lagera, zastanawiając się przy tym jednocześnie, co myśleli sobie moi rodacy, którzy za pośrednictwem sklepu „Koneser” sprowadzali sobie lagery z Chorwacji  w cenie  6 – 8 PLN za butelkę.

ozujsko

Mamy i Chorwata 🙂

Aż pewnego razu mnie olśniło. Doznałem iluminacji, i uświadomiłem to sobie: „smaki wakacji”. To oczywiste przecież, że jeśli  opuścimy sobie na 2 tygodnie nasz szarobury kraik i już po zostawieniu walizek w hotelu,  w drodze na chorwacką plażę, w słoneczny dzień, zahaczymy o ichniejsze Tesco i zakupimy 4ropak zimnych sikaczy…  to choćby nie wiem co, będziemy potem opowiadać znajomym jak te cztery dawki  ambrozji,  to cudowne piwo było dla nas niczym strumień szczęścia rozpoczynający swój bieg na styku ust i butelki, który płynąc przez nasze spragnione podniebienie, pomagał nam  tworzyć definicję „poczucia relaksu”. Poczucia relaksu w Chorwacji ma się rozumieć. Albo w Grecji. Albo  w innym „ciepłym kraju” na który odwiedzenie,  niektórych Polaków, ewentualnie jeszcze stać.

good-soldier-svejk

I jeszcze raz: Szwejk.

„Lagery z ciepłych krajów” nigdy nie pojawiały się  w sklepie Koneser dwa razy.  Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu amatorzy tych trunków nie mogli się  doszukać w nich tego specyficznego „czegoś”, tej zajebistości lipca bądź sierpnia, tego „smaku wakacji”.

Idąc dalej tym tokiem rozumowania ciekawi mnie na ile w tej naszej polskiej – czeskiej fascynacji,  pierwiastka „smaku wakacji”. Tego samego, jakiego próbowali się doszukać niektórzy bielszczanie sprowadzając sobie lagery z Chorwacji. Na ile czeski Svetly Lezak rzeczywiście odstawia piwa z Polski. Oczywiście swoje zdanie na ten temat posiadam. Mimo to jednak ciekaw jestem jak wypadałyby blind testy, gdyby odwiedziło się kilka popularnych knajp w Bielsku, gdzie leje się ŻywcoTyskiegoLecha. I porównano by w takiej knajpie polskie piwo wyszynkowe do Svetlego Lezaka prosząc jednocześnie przeciętnego kipera o wskazanie „piwa lepszego”.  Mogłoby by być ciekawie.

Epoka lodowcowa. Wystepują: Schorschbock 13% oraz 20%

Schorschbock 13 oraz 20%

Schorschbock 13 oraz 20%

W zeszłe lato miałem okazję zwiedzić Szydłów, który ze względu na dobrze zachowany średniowieczny zespół miejski nazywany jest czasem polskim Carcassonne. Wspominam o tym ze względu na szydłowskie „czarne złoto”. W miasteczku co roku odbywa się Święto Śliwki, czyli Dni Szydłowa, podczas których prezentowane są owoce z miejscowych sadów. Również poza tym okresem, mijając Szydłów i okolice nie trudno natknąć się stragany i małe budki, gdzie kupić można świeżutkie wędzone śliwki, gruszki oraz inne owoce.

Smak wędzonej szydłowskiej śliwki został w miły sposób przywołany dzięki uprzejmości browaru Schorschbräu, który reklamuje się jako „Home of the Strongest Beers in the Solar System”. Jakkolwiek, co najmniej śmieszy mnie wyścig niektórych rzemieślniczych browarów, które rywalizują o miano „stwórcy najmocniejszego piwa”, tak nie mogłem odmówić sobie zostania „klientem” Schorschbräu, ze względu na gatunek piwa który warzą: Eisbock (Icebock). Po prostu nigdy jeszcze nie piłem Eisbocka, a tylko taki udało mi się dostać. Tutaj w wersji „dark”, cokolwiek to znaczy.

Schorschbock 13 oraz 20%

Schorschbock 13 oraz 20%

Eisbock to gatunek piwa, który narodził się w Niemczech. W trakcie produkcji piwo jest zamrażane i usuwana jest z niego woda w postaci kryształów lodu. To co zostaje to oczywiście skoncentrowany pod względem smaku i alkoholu Doppelbock. Udało mi się zdobyć dwóch małych przedstawicieli gatunku: Schorschbock 13% oraz Schorschbock 20% w 100ml buteleczkach.

Na początek Schorschbock, wersja 13%.

Piana: Brak. Generalnie zasada, że im większe stężenie alkoholu w piwie tym mniej piany, znajduje tutaj swoje potwierdzenie.

Barwa: Kolor zdradza swoje oblicze w obecności silnego światła. Nie jest to czerń, a raczej jest to rodzaj ciemnego brązu. Wybaczcie, ale dywagacje o kolorach sprawiają mi „samczą” trudność ;p

Zapach: W porównaniu do swojego mocniejszego braciszka, słabo wyczuwalny, mało wyrazisty. A to co czuć – raczej zniechęca. Mianowicie wyobraźcie sobie, że znaleźliście się w dzikim bądź zaniedbanym sadzie, w okresie późnego lata. Nikt nie zbiera owoców, więc spadają one z drzew i zaczynają psuć  się na ziemi. Otacza nas wszechobecny zapach ziemi i sfermentowanych owoców. Ewentualnie mógłbym porównać zapach do zapachu jakiegoś taniego wina. Jest on po prostu dziwny, nie pasuje tutaj.

Smak: Znikome wysycenie. Smak lekko kwaśny, trochę słonawy, tak jakbym pił wysoce zmineralizowaną wodę. Dalej dochodzi zapach (smak) pylisty, zwietrzały pieprz, śliwka, aromat arakowy. Jeśli dym jak na bocka przystało, to raczej ten z papierosów. Piwo płaskie, jednowymiarowe.

Ogólna pijalność aka zajebistość: Brak / to piwo to nieporozumienie. Aż nie mogę uwierzyć, że tak bardzo różni się to piwo od swojego „mocniejszego brata”. Szkoda pieniążków oraz kubków smakowych.

Schorschbock 13 oraz 20% - barwa

Schorschbock 13 oraz 20% – barwa

Jeśli Schorschbock 13% to był Mr. Hyde, to teraz pora na przemiłego gentelmana – doktora Jekylla. Drodzy Państwo, oto Schorschbock 20% 😉

Piana: Brak.

Barwa: Czerń. Starałem się zrobić zdjęcie pod silnym światłem gdzie będzie widać różnice pomiędzy dwoma piwami. Nie wyszło najlepiej, ale co sprytniejsi dostrzegą różnicę 😉

Zapach: Śliwka. Wędzona szydłowska śliwka. Trochę marmolady, takiej jak dodają do pączków. Dalej zapach wina ze śliwek albo z Liczi, podobny do tego jakie można zamówić często w knajpce z jedzeniem orientalnym / sushi. Ogólnie bardzo pozytywnie.

Smak: Pierwszy łyk aż zatyka nos. Wow! Drugi to samo! Na początku intensywna wędzona śliwka, by po około dwóch sekundach poczuć mocny „alkoholowy” finish. Po każdym łyku długo utrzymuje się się cierpki smak. Jednocześnie ma się wrażenie, że gorycz nie pochodzi od chmielu – to zupełnie coś innego. Po kolejnym i kolejnym łyczku wyczuwa się coraz więcej słodyczy. Jest pięknie, piwo oraz kubki smakowe tańczą ze sobą salsę 😉 Piwko ma ciężką balsamiczną konsystencję, która przyjemnie oblepia język, a potem rozgrzewa żołądek. Brak wysycenia.

Ogólna pijalność aka zajebistość: Jeśli lubisz japońskie / chińskie wino śliwkowe albo śliwowice albo… szydłowskie śliwki 😉 to naprawdę warto spróbować. Piwo nie jest jednowymiarowe. Jest mocne to fakt, ale nie na tyle by przyćmiło to jego złożoność i walory smakowe. Bardzo ciekawe doświadczenie.

Wodorosty i piwo. Kelpie Seaweed Ale.

Uwielbiam gdy piwo ma swoją historię. Kelpie Seaweed Ale, z browaru braci Williams nawiązuje do czasu, sprzed przynajmniej 400 lat, kiedy farmerzy szkoccy żyjący na wybrzeżu oraz wyspach Szkocji nawozili zboża używając wodorostów. Oczywiście sposób nawożenia jęczmienia miał wpłynąć na piwo (whiskey i inny bimber, który z niego produkowano). Na etykiecie producent chwali się, że udało im się odtworzyć smak tamtych czasów. Wystarczyło to, aby mnie zaintrygować i w efekcie sprowadziłem sobie buteleczkę, tego trunku.

Kelpie Seaweed Ale
Piwo okazało się trudne, ze względu na małą wyrazistość.

Piana: Znikoma, szybko zanika. Dygresja: długo nie rozumiałem ciśnienia, jakie przynajmniej browar Tyski miał na punkcie piany. Dopóki nie uświadomiłem sobie, że w dobie masowo produkowanych lagerów, gdzie aby ciąć koszty zamiast zbóż używa się kukurydzy, jednym z niewielu sposobów na wyróżnienie swojego sikacza jest właśnie piana. Otóż używając kukurydzy, o wiele trudniej ponoć jest uzyskać taki efekt. Voila! Oto „premium lager beer” ma pianę na dwa palce.

Barwa: Czarne jak noc.

Zapach: Poszukiwania określenia, które pozwoliłoby mi zastąpić eufemizm „przyjemne-bez-zapachu” zajęło mi trochę czasu. Po długiej rozkminie doszedłem do wniosku, że mogę ten zapach nazwać „świeżym”. A gdzieś w tle majaczy tabliczka gorzkiej czekolady.
Smak: Tutaj już bardziej uwydatniły się zapachy, do których nie mogłem się dokopać, mimo, że starałem się nie gorzej niż warchlak na truflowisku 😉 Otóż porównałbym smak (zapach) do oat / milk stouta, tylko, że bez tej natarczywości laktozy, jak w tym drugim przypadku. Dalej, lekko palony, a nawet podwędzany niczym Bock. Próbując z innej strony – w smaku w pewnym sensie niedaleko temu piwu do Kormoran Irish Beer, które mimo, że jest dość pijalne, to żadnych specjalnych fajerwerków na kubkach smakowych po nim nie uświadczycie.

Ogólna zajebistość, aka pijalność: Ogólnie nic specjalnego. Można powiedzieć, że odhaczyłem Seaweed Ale. Nie ma dla mnie jednak w tym piwie nic co sprawiłoby, że zechciałbym kupić drugą butelkę.

Flying high with the IPA dog.

Postaram się aby z czasem w moich postach obecna była w miarę standardowa formuła opisu piwa, gdzie rozkładamy piwo na Pianę, Barwę, Zapach, Smak i Ogólną zajebistość 😉

Pierwsze kilka postów to zabawa z WordPressem i poznawanie jego możliwości. Jakoś zawsze pisanie bloga wydawało mi się zabawne. Pewnie dlatego, że blog często przypominał mi pisanie pamiętnika. Czyli wysmarkiwanie się na chusteczkę, a następnie oglądanie owocu tego czynu.

No ale co jak co, przestajemy być już tak krytyczni, kiedy rzecz tyczy się Twojego hobby, mimo że nadal, o ile nie jest to piwnygaraz.pl, pisanie bloga piwnego to wirtualna masturbacja nad pustą butelką.

Snake Dog IPA, Raging Bitch, Wildeman Farmhouse IPA
Anyways, miało być o IPA. Ostatnio postanowiłem się „doedukować” conieco, jeśli chodzi o IPA warzone przez jankesów. Na stole mamy trzy wariacje India Pale Ale o niebanalnych nazwach: „Snake Dog IPA”, „Raging Bitch”, „Wildeman Farmhouse IPA”.

Oprócz nietuzinkowych nazw, mamy też niezłe etykiety i generalnie niezły marketing wliczając w to dobrze zrobioną stronę internetową oraz ciekawą historię związana z samym browarem „Flying Dog”. A łączy się ona ze zdobywaniem jednego z trudniejszych szczytów na tym ziemskim padole, jakim jest ponoć K2.

Tak jak się spodziewałem, szybko się okazało, że degustowanie trzech tak intensywnych piw, jest pewnym wyzwaniem. Jako że percepcja moich kubków smakowych należy do przeciętnych, musiałem pomagać sobie, przepłukując usta wodą  by móc wychwytywać niuanse, każdego z trunków. Kilka słów o każdym. „Raging Bitch” – najbardziej cytrusowe, ze wszystkich trzech. Ładnie ukazane, jak dodanie jednej odmiany chmielu (Amarillo) może odmienić smak, nadając mu trochę głębi. Imho, bardzo ważny aspekt IPA, któe w innym wypadku może przerodzić się w goryczkowy grindcore.

Snake Dog IPA, Raging Bitch, Wildeman Farmhouse IPA

Snake Dog IPA – najbardziej „ziołowe” ze wszystkich. Jeśli lubisz ziołowy aspekt chmielu (albo Beherovkę, Jagermeistera lub inną ziołową wodkę) – napewno przypadnie by Ci do gustu. Na szczęście piwo nie jest płaskie, gdyż Snake Dog IPA potrafi balansować w tym wypadku słodem.

Na koniec: „Wildeman Farmhouse IPA”. „Witbierowy” kolor, przyprawowy aromat, ostry smak. Zapach drożdzy piekarskich, tak jak w Pinta Koniec Świata albo w ‚piwie”, które kiedyś uwarzyłem z Mniszka Lekarskiego, na warsztatach „Dzikiego gotowania” prowadzonych przez Łukasza Łuczaja. Długo utrzymująca się piana (czego specjalnie nie lubię). Ogólnie raczej niespotykane podejście do tematu. Najbardziej unikalne ze wszystkich trzech.